Widzialne i niewidzialne

„Zdaje mi się, że widzę… Gdzie? Przed oczyma duszy mojej”. Każdy licealista w Polsce zna ten cytat z Hamleta, którym Mickiewicz rozpoczął balladę Romantyczność. Pamiętna scena: na rynku prowincjonalnego miasteczka szalona dziewczyna próbuje porozumieć się z umarłym kochankiem. Uczony akademik przekonuje, że to, co niewidzialne nie istnieje, wieśniacy mówią, że przeciwnie, tylko to w widomy sposób istnieje. Poeta w końcu bierze stronę popularnego przekonania i mówi: wierzę, że dziewczyna ma rację, trzeba świat sercem poznawać, nie oczami.

Tak zaczyna się polska literatura nowoczesna: od sporu między widzialnym i niewidzialnym, między nauką i wiarą, między empirią i wyobraźnią. Nie tylko polska: klasycyzm na całym świecie nie wierzył własnym oczom i chętniej odwoływał się do dawnych tekstów, niż do codziennego doświadczenia. Ale romantycy nie wierzyli także za bardzo doświadczeniu zmysłowemu i chętnie przeskakiwali nad jego szorstkością w świat wyobraźni, w którym łatwiej było znieść niewygody życia.

Trzeba było wielu lat, by literatura nowoczesna zaczęła dowierzać oczom, by widzialne nabrało kształtu, by rzeczom tego świata przywrócono nieprzejrzystość. Ale i wtedy nie przestano pytać: a co się kryje poza widzialnym? Przecież nie można zaufać pozorom tego świata, które nas nieustannie mylą. Przecież to, co widać, to zapewne tylko fasada, za którą skrywa się jakaś inna, być może prawdziwsza rzeczywistość. Więc jak to jest, zaczęto w końcu pytać, co jest ważniejsze, widzialne czy nie widzialne?

Gdybyż można było łatwo na to pytanie odpowiedzieć! Odkąd człowiek zaczął składać zdania, niewidzialne zawsze mu towarzyszyło, albowiem mowa możliwa jest dzięki nieobecności rzeczy w słowach, nie ich obecności. „Boga nikt nigdy nie widział” pisze święty Paweł, nadając niewidzialnemu znamiona boskości. Czy dziwić nas może, że na skrzyżowaniu tych dwóch wymiarów pojawiła się w pewnym momencie—jakieś dwieście lat temu—literatura, dla wielu jedyny do zaakceptowania absolut, skutecznie zrywający z mierzwą naszej skończoności? Słowa odsyłają do tego, czego w nich nie ma. Gdy czytamy, widzimy najpierw materialne kształty liter, czasami spoza nich nic wcale nie wygląda i nasze spojrzenie nie umie przebić ściany znaków.

Ale i to nie wszystko. Kto bowiem decyduje, co widać, a czego nie widać? Kto ma władzę ukazywania niewidzialnego i skrywania widzialnego? Bo przecież z faktu, że kogoś nie widać, nie wynika, że on, ona, ono nie istnieje. Łatwo zobaczyć rzeczy i osoby, procesy i znaczenia  wymykają się spojrzeniu. Niewidzialni ludzie nie są niewidzialni, bo ich nie ma. Są niewidzialni, bo ich nikt nie chce zobaczyć, bo ich widok jest zbyt przejmujący, albo niewygodny, bo wytrącają nas, patrzących, z oczywistości naszego dobrobytu. A nadmiar widzialnego? Czy nie męczy, czy nie zmusza do odwracania oczu? Komu i czemu pozwalamy istnieć w przestrzeni widzialnego, a komu i czemu tej racji odmawiamy? Kogo na ołtarzu widzialności uświęcamy, kogo zaś ignorujemy?

Widać jak na dłoni, że widzialne i niewidzialne to nie temat, ale seria niepokojących pytań. Trzeba je wciąż stawiać, by odrzucić zbyt łatwe odpowiedzi. „Koń jaki jest, każdy widzi”: to także jeden z początków polskiej literatury. Jeden z najbardziej kłopotliwych.


Michał Paweł Markowski

Dyrektor Artystyczny Festiwalu Conrada