Idea 10. edycji

Popyt na pop

W tym roku na Festiwalu Conrada stawiamy krytyczne pytanie o „pop” rozumiany jako rdzeń naszego aktualnego doświadczenia kulturowego i politycznego. Poszczególnym dniom tegorocznej edycji przyporządkowaliśmy następujące kategorie: Poprawność, Popularność, Popęd, Populizm, Popkultura, Popłoch, Popyt.

Tym, co znika (a może już zniknęło) w świecie opanowanym przez populizm jest rozmowa – jedyne spoiwo społeczne, którego boi się przemoc. 

Popyt na pop? Czyli na co właściwie? „Popularis” w języku łacińskim oznacza „należący do ludu” i wszystkie słowa z tej rodziny (popularny, populizm, etc.) mają to samo źródło, ale co dziś lud – populus – oznacza? Dawniej – i wcale nie musimy cofać się do czasów rzymskich, gdzie cesarz miał swój populus romanus, albo do pierwszych słów amerykańskiej konstytucji, „We, the People…” – wiadomo było, zwłaszcza w Polsce, że lud to chłopi. Klasa nieposiadająca żadnej własności, ale – zwłaszcza w oczach inteligencji – posiadająca tajemniczą relację z ziemią, gdzie zakopane są prawdziwe wartości. Zbratanie się z ludem, wykpione przez arystokratę Gombrowicza w Ferdydurke, było poważnym, choć mało realistycznym celem każdego „lewicowego” polityka w Polsce od połowy dziewiętnastego wieku.

Wielu z nas żyło jeszcze w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, kiedy to władza pozornie należała „do ludu” (w rzeczywistości trzymałą ją garstka partyjnego i zdemoralizowanego aparatu, osłaniana przez Moskwę). Wciąż jeszcze czasem mówi się o kimś, kto porywa tłumy swoimi przemówieniami, że jest „trybunem ludowym”, przez co utożsamia się „lud” z „tłumem” i chyba to znaczenie najbliższe jest dziś potocznego użycia. Gdy twierdzimy z pełnym przekonaniem, że „lud” coś „kupi”, albo czegoś „nie kupi”, to chcemy powiedzieć, że rządzona masa da lub nie da się omamić jakimiś obietnicami albo argumentami.

Jakkolwiek by więc na „lud” dziś nie patrzeć, jest to pojęcie polityczne. Oderwane już od chłopskiego folkloru zaczęło w dwudziestym wieku oznaczać rządzonych, albo tych, którym przyznaje się fikcyjny udział w rządzeniu (jak w Chińskiej Republice Ludowej i innych ludowych republikach). Fikcyjny, gdyż z politycznego punktu widzenia „lud” był i jest synonimem wykluczenia. Od chłopstwa, które w Polsce krwawo weszło na scenę polityczną w 1846 r., do niezróżnicowanej masy wyborczej, którą łatwo jest manipulować w społeczeństwach autorytarnych, „lud” nigdy nie miał rzeczywistego udziału w rządzeniu, choć zawsze stanowił drugą, ciemną, stronę władzy, trzymaną w szachu albo w odwodzie, w zależności od celów kolejnych władców. Rewindykacja „ludu” mogłaby więc, gdyby ktoś zechciał ją wziąć na serio, oznaczać upodmiotowienie tych, którzy są bezwzględnie uprzedmiotowiani, użyczenie głosu tym, których się zagłusza lub przemilcza, nadanie praw tym, którzy praw są pozbawieni.

Rewindykacja „ludu” wciąż jest zadaniem do wykonania, coraz pilniejszym w świecie ekonomicznych oraz prawnych nierówności i niesprawiedliwości.

Teraz my

Ale że nic w dzisiejszym świecie politycznym nie istnieje bez swojego rewersu, rewindykacja „ludu” podejmowana jest w imię ostrej wojny kulturowej. Uznając „lud” czy „naród” za suwerena, który dał władzy wyborczą legitymizację, traktuje się go jako kartę przetargową w walce z politycznym przeciwnikiem, który – rzecz jasna – nabiera znamion zdegenerowanych, bo oderwanych od prawdziwego życia elit. W ten sposób rodzi się populizm.

Populizm wyrasta z przekonania, że władza znajduje swe wyłączne ugruntowanie w – oczywiście bardzo zagadkowo definiowanym – „ludzie” i jest jego jedynym autentycznym głosem, którego doniosłość zagaduje wszystkie inne próby ekspresji politycznej. Koło się zamyka i przekręca: „lud”, najpierw dziedzina wykluczonych i zmarginalizowanych, dziś sam staje się narzędziem wykluczania. Ten odwetowy mechanizm jest niewątpliwie źródłem popularności dzisiejszych populizmów, z pogardą odnoszących się do tradycyjnych reguł demokracji.

Populizm nie jest ani władzą ludu, ani władzą dla ludu, ale władzą zamiast ludu, który sam udziału we władzy nie ma, bo deleguje do niej tych, którzy obiecują skopanie tyłków innym. W tym sensie „lud”, czyli populistyczny elektorat, zajmuje dziwne miejsce pośrednie: ani w polityce (bo nie interesuje go dyskusja i negocjacja), ani poza nią (bo utrzymuje pozory demokracji idąc do wyborów), tworzy jakąś niezróżnicowaną magmę, która porusza się dość bezwładnie mocą emocjonalnych impulsów. Jeśli społeczeństwo obywatelskie przyjmuje zasadę zgody na niezgodę z innymi („zobaczmy, co nas różni i znajdźmy jakiś wspólny grunt”), społeczeństwo populistyczne kieruje się głównie niezgodą na zgodę: „nikt nie będzie nam mówił, co mamy myśleć, mówić i robić”.

„Lud” jest tą grupą ludzi, którą należy upodmiotowić, nadać jej prawa, godność i publiczną postać, bo żadnego z tych przywilejów nie posiada. Jednak „lud” upodmiotowiony przestaje być „ludem” i staje się pełnoprawnym uczestnikiem polityki, budząc zgorszenie państwowego aparatu. W społeczeństwie obywatelskim nie ma żadnego „ludu”, bo wszyscy, na zasadzie wspólnej zgody, szukają dla siebie miejsca wśród innych, miejsca, które pozwoli im i innym (zwłaszcza innym) lepiej żyć: za większą dniówkę, z większym ubezpieczeniem społecznym, bez dyskryminacji rasowej, płciowej, kulturowej i wiekowej. Wybierają przeto do swoich władz tych, których celem jest dobro wspólne, wspólna rzecz, res publica, a nie dobro frakcji, partii, czy tej lub tamtej oligarchii.

Inaczej jest w społeczeństwie populistycznym, którego hasłem przewodnim jest „teraz my”: teraz my będziemy dyktować warunki gry, teraz my zmienimy prawa, teraz my zbudujemy mur na granicy, teraz my powiemy co jest prawdą. Kto się sprzeciwi, ten pójdzie w odstawkę. „Lud”, populus, istnieje więc tylko w świadomości populistycznej, czyli takiej, która dzieli świat na tych, którzy są z nami, i tych, którzy są przeciwko nam.

Popularność populizmu bierze się stąd, że oferuje on prosty obraz świata, podzielonego na wyzyskiwanych, którzy powinni stać się wyzyskującymi, i wyzyskujących, których należy strącić do strefy wyzyskiwanej. Populizm opiera się bowiem na idei społecznej zemsty i emocjonalnej manipulacji. Wyklucza zaś społeczną kooperację i polityczną negocjację. Krótko: populizm jest wyrazem niewiary w politykę. Jest ruchem politycznym likwidującym polityczne (racjonalne) podstawy wspólnoty i starającym się zbudować ją na nowo w oparciu o nienegocjowalne afekty.   

Iluzja bezpośredniości

Czy to przypadek, że wraz z eskalacją populizmu na świecie jesteśmy świadkami bezprzykładnego kryzysu mediów społecznościowych? Otóż nie: od popkultury do populizmu jest jeden krok. Tym, co łączy obydwa zjawiska, jest iluzja bezpośredniości. Tak jak demokracja opiera się na kategorii reprezentacji (władza jest adekwatną reprezentacją wspólnoty), tak wszelka próba ominięcia reguł demokratycznych musi dokonywać się na ukróceniu zapośredniczeń, czyli mediów. Każdy populista walczy z mediami, albo dokładniej: z mediami, które mówią co innego, niż chciałby słyszeć.

Czy nie jest to także definicja kultury popularnej? Że ma nam mówić, co chcemy usłyszeć, że ma nam pokazać, co chcemy zobaczyć, że ma nam dać to, czego chcemy? Czy nie dlatego na Facebooku są lajki, ale nie ma dyslajków? Czy nie jest tak, że lubimy, jak inżynier Mamoń, wyłącznie to, co już lubimy (po prawdzie tak samo definiuje ludzkie poznanie filozoficzny idealizm), a najbardziej lubimy samych siebie, o czym świadczy niepowstrzymana kariera selfie? Tak zdefiniowana kultura popularna wychodzi poza tradycyjny podział kultury wysokiej i niskiej, arystokratycznej i masowej, bo także kultura wysoka, inteligencka, intelektualna hurtem zaspokaja gotowe oczekiwania i ma swoje wyrafinowane profile na Facebooku. „Swój do swojego po swoje” było i jest zawołaniem politycznym (w Dwudziestoleciu oznaczał bojkot żydowskiego handlu), jest jednak również hasłem kulturowym. Nigdy jeszcze upodobania kulturalne nie znalazły się w takiej rozsypce. Dawniejsze podziały pionowe (góra-dół, wysokie-niskie) ustąpiły podziałom horyzontalnym. Rację miał Miłosz, który już pół wieku temu diagnozował zanik wyobraźni religijnej, lokującej sens życia w górze (niebie). Nie miał jednak racji, gdy z innymi arystokratami kultury potępiał pospolitość ludzkiej egzystencji.

Szalony rozwój mediów publicznych nie poszedł, jak się jeszcze całkiem niedawno spodziewano, w stronę pluralizacji przez odróżnienie, lecz w stronę separacji przez utożsamienie. Media społecznościowe – Tweeter, Instagram, Facebook – traktowane są wyłącznie jako miejsca bezpośredniej ekspresji w zamkniętym kręgu odbiorców o jak najszybszym obiegu, nie zaś jako fora dyskusyjne, na których miałoby się dopiero wypracować społeczne – mniej lub bardziej udane – porozumienie. Anonimowość internetu jest radykalnym zaprzeczeniem przestrzeni publicznej, w której każdy występuje pod własnym nazwiskiem i styka się z innym człowiekiem.

Absolutna dominacja sfery internetowej ma kolosalne znaczenie polityczne. Nie dlatego nawet, że za pomocą botów (czyli bezosobowych aplikacji) można, jak pokazały ostatnie wybory w USA, swobodnie manipulować społecznymi nastrojami i opiniami, ale dlatego, że internet – dzięki iluzji bezpośredniego uczestnictwa w świecie – zneutralizował swoją własną medialność (swoje pośrednictwo), dokładnie tak jak Trump swoimi sfrustrowanymi tweetami zneutralizował przestrzeń publicznej debaty.

Jeśli demokracja jest systemem, który odwleka iluzję bezpośredniego rządzenia na rzecz dyskusji (znienawidzonej przez wszystkich polityków autorytarnych, dla których dyskusja jest oznaką słabości), internet zdaje się skracać drogę do rzeczywistości, choć tak naprawdę tę ostatnią likwiduje. Tym, co znika (a może już zniknęło) w cyberprzestrzeni jest rozmowa – jedyne spoiwo społeczne, którego boi się przemoc.

Witajcie w po-ponowoczesności!

Zasadnie można argumentować, że kultura popularna narodziła się w momencie, w którym dostęp do sfery kulturowej przestał być domeną wykształconej elity. Dlatego słuszna jest teza, że za demokratyzację kultury odpowiada romantyzm. Ballady i romanse Mickiewicza były, co przyznawał ich autor, książką popularną na dworach. Głównie dlatego, że litewskie służące odnajdywały w nich swój własny świat, w którym nie było miejsca na epickie wzniosłości, za to swobodnie hulały w nim duchy i nastroje. Spór klasyków z romantykami był w istocie przygrywką do późniejszych wojen kulturowych, w których nieodmiennie padało fundamentalne pytanie: co ma organizować naszą kulturę – emocjonalność („czucie i wiara”) czy rozumność („szkiełko i oko”)? Linia romantyczna będzie walczyć o prawa do nieograniczonej irracjonalności (Jarosław Marek Rymkiewicz nazwie ją „polskim szaleństwem”), linia oświeceniowa o prawa do racjonalnej oceny rzeczywistości. Z tego sporu wywodzi się ostre przeciwstawienie kultury i cywilizacji. Zwolennik kultury będzie nazywał zwolennika cywilizacyjnego rozwoju nędznym materialistą, z kolei dla podmiotu cywilizacyjnego kultura to zawracanie gitary.

Spór kultury i cywilizacji od dwustu lat definiuje naszą nowoczesność. Ostre dystynkcje między kulturą wysoką i medialną popkulturą również należą do jego uprzywilejowanych wariantów. Zniesienie tych dystynkcji miało charakteryzować kulturę ponowoczesną, czyli postmodernizm. Pomieszanie tych dystynkcji (ich powrót w nowej postaci) jest charakterystyczne dla nowej ery, ery po-ponowoczesnej, która nastała z chwilą, w której ostatni etap globalizacji zlikwidował granice między prywatnym i publicznym, nadając sferze publicznej charakter całkowicie sprywatyzowany. Wielkim heroldem tej zmiany jest Donald Trump („Hemingway 140 znaków”, według własnego określenia) którego polityka konsekwentnej prywatyzacji rzeczy publicznej idzie ręka w rękę z twityzacją komunikacji społecznej (nawiasem: twit (a nie tweet) to po angielsku przygłup).

W epoce nowoczesnej emocje i technologia walczyły ze sobą na noże. W czasach ponowoczesnych emocje zniknęły z listy pożądanych atrybutów kultury i zostały zastąpione przez chłodną ironię. Z kolei w epoce po-ponowoczesnej cywilizacyjne urządzenia zostały wciągnięte w grę emocji do tego stopnia, że możemy dziś śmiało mówić o kulturze stechnicyzowanego afektu. Jej najwyrazistszym przejawem jest oczywiście internetowy hejt.

Kultura stechnicyzowanego afektu używa mediów tylko po to, by zlikwidować ich pośredniczący charakter i zainstalować się w natychmiastowej bezpośredniości, niosącej obietnicę błyskawicznego zaspokojenia pożądania. Tak jak nowoczesnym zawołaniem było „szybko, jak najszybciej!” (na drodze postępu), hasłem zaś tradycyjnie pojmowanej ponowoczesności była dwuznaczność cudzysłowu, tak hasłem prawdziwie po-ponowoczesnym jest „afekt tu i teraz!”. Po-ponowocześni użytkownicy popkultury nienawidzą wolno ciągnącego się czasu, którego zakręty uniemożliwiają natychmiastowe spełnienie marzeń. Wszystko ma się dokonać tu i teraz.

Jeśli istotą pragnienia jest dystans od upragnionego przedmiotu, po-ponowoczesność jest wielką likwidatorką pragnienia. Jest też wielką groźbą dla demokracji. I, oczywiście, literatury.

Michał Paweł Markowski, dyrektor artystyczny Festiwalu Conrada