Idea 17. Edycji

Nadzieja radykalna, czyli przetrwanie to za mało

Olga Drenda

 

Koniec świata nie musi być spektakularnym krachem, końcem wszystkiego. Może być, i często bywa, rozpadem znanej rzeczywistości oraz przejściem do stanu, w którym trzeba przecież nadal istnieć. Apokalipsy, mniejsze i większe, wydarzają się cały czas. Kultury, cywilizacje i epoki napotykają swój kres, a pojedynczy ludzie przeżywają prywatne końce i mierzą się z własną skończonością.

Rzeczywistość postapokaliptyczna nie jest czymś, co może nadejść dopiero kiedyś: wielu ludzi jest jej mieszkańcami już dziś. Nie dotyczy to jedynie społeczności, które przetrwały wojny czy klęski żywiołowe. Końce osobistych światów dotykają przecież nas codziennie: gdy słyszymy złowrogą diagnozę, tracimy pracę, gdy dorosłe dziecko wyprowadza się od rodziców, gdy patrzymy w lustro i dociera do nas, że wchodzimy w smugę cienia. Po pierwszym wstrząsie następuje ciąg dalszy; drżące, ciche trwanie – lub powrót do życia po wyłonieniu się z tunelu w innym miejscu. Trzeba się odnaleźć, szukając indywidualnych strategii i rysując nowe mapy.

„Przetrwanie to za mało”, głosi znany cytat z serialu „Star Trek”. Wypowiada to zdanie Siedem z Dziewięciu, były dron Borg (istota bez indywidualnego umysłu, stanowiąca część kolektywu), kiedy decyduje, że woli przeżyć jeszcze jedynie miesiąc, ale jako świadoma jednostka. Życie to coś więcej niż jedynie przeżycie – by jednak takim się stało, potrzebna jest siła chroniąca przed popadnięciem w nicość.

Gdy odeszły bizony

„Odkąd odeszły bizony, serca moich ludzi upadły na ziemię i już nikt ich nie podniósł. Potem już nic się nie wydarzyło” – powiedział Wiele Przewag (1848–1932), wódz plemienia Wron, swojemu „białemu bratu”, Frankowi B. Lindermanowi, traperowi z Montany. W zaufaniu powierzył mu dzieje swojego życia i historię swojego ludu; historię, w której następuje zasadniczy zwrot. Zwrot w postaci końca świata, który nie oznacza jednocześnie końca istnienia.

Plemię Wron prowadziło wędrowny, łowiecki tryb życia, którego sednem było polowanie na bizony i nieustanna wojna prowadzona z sąsiednimi ludami Siuksów i Czejenów. Za wzór do naśladowania uznawano wojownika, który zdobył sławę i jak najwięcej przewag – czyli symbolicznych znaków obecności Wron, zostawianych przez dotknięcie rytualną laską ziemi lub ciała wroga.

Treść życia stanowiły konie, polowania na bizony, bitwy i pieśni o bohaterach, najwyższą wartość zaś – odwaga. Wskutek ekspansji białych osadników i konfliktu na nowym froncie populacja plemienia nieustannie się zmniejszała, podobnie jak terytorium Wron. Decydujące dla ich losu było wyginięcie bizonów, które uniemożliwiło dalsze życie w dotychczasowej formie. Wobec tego podjęli decyzję o sojuszu z białymi przeciwko Siuksom, a ostatecznie – o przejściu na osiadły tryb życia.

Nie była to zwyczajna zmiana, lecz prawdziwy koniec świata Wron – stracili wszystko, co definiowało ich tożsamość. Zmuszeni do zejścia z mustangów, pozbawieni bizonów i możliwości walk plemiennych, których zakazał rząd, doświadczyli rozpadu całego znanego im porządku. Inny wódz, którego relację spisał Linderman, ujął to jeszcze mocniej: „Nic się już nie działo. Po prostu żyliśmy”. W rezerwacie możliwe było dalsze życie, lecz już nie życie prawdziwych Wron.

Zostań sikorą

Nadzieja jest tym upierzonym

Stworzeniem na gałązce

Duszy – co śpiewa melodie

Bez słów i nie milknące

(tłum. Stanisław Barańczak)

Emily Dickinson zapisała ten wiersz w jednym ze swoich zeszytów ok. 1861 r. W tym samym czasie, zbiegiem okoliczności, upierzone stworzenie nawiedziło również wodza Wiele Przewag – wtedy jeszcze chłopca u progu dorosłości. W tradycji Wron wizje towarzyszące rytuałowi przejścia miały szczególne znaczenie – młodzi chłopcy doświadczali wówczas swoich „snów założycielskich”, które później interpretowała plemienna starszyzna.

Wiele Przewag otrzymał wówczas proroczą wizję odejścia bizonów, ale otrzymał jednocześnie wskazówkę, która po latach wskazała mu drogę ratunku. Zupełnie jak w wierszu poetki, której nie mógł przecież znać, przybył pierzasty posłaniec nadziei. „Zostań sikorą! Jest najsłabsza spośród ptaków, ale ma najpotężniejszy umysł. Pragnie pracować, aby zdobyć mądrość. Persona-Sikora jest bardzo dobrym słuchaczem. Nic nie umyka jej uszom wyostrzonym przez częste używanie. Gdy inni rozmawiają o swoich sukcesach i porażkach, Persona-Sikora ich słucha”, usłyszał Wiele Przewag.

Plemię Wron ostatecznie przetrwało, nie tylko „po prostu żyjąc”, ale rozpoczynając nowy rozdział swojego istnienia. Pójście na kompromis z rządem pozwoliło ludowi zachować swoje ziemie. Wiele Przewag z powodzeniem zajął się rolnictwem, inspirując do tego swoich krajan. Tę ewolucję historycy z plemienia zinterpretowali nie jako zerwanie ciągłości, a powrót do tego, co praktykowali przed etapem nomadyzmu. W ten sposób udało się im zachować ciągłość tradycji i przetrwać najgorsze.

Opowieść wodza zainspirowała amerykańskiego filozofa Jonathana Leara do stworzenia koncepcji „nadziei radykalnej”, postawy, która przeprowadziła lud przez kolejne etapy straty. „Jest ona radykalna, kieruje się bowiem na przyszłe dobro, które przekracza aktualne możliwości zrozumienia, czym mogłoby ono być. Radykalna nadzieja oczekuje pewnego dobra, lecz żywiącym tę nadzieję brakuje na razie pojęć, za pomocą których mogliby je ująć”. Taka nadzieja jest podjęciem ryzyka, skokiem w nieznane, siostrą odwagi.

W tym roku to właśnie koncepcja Leara skłoniła nas do zastanowienia się, co zrobić, żeby życie nie było jedynie przetrwaniem – i jakich wskazówek w tej sprawie może udzielić literatura.

Mimo wszystko warto

„Nadzieja, być może, stanowi ten sam materiał, z którego uczyniona jest nasza dusza”, pisał francuski filozof-egzystencjalista chrześcijański Gabriel Marcel. W tradycji, którą reprezentuje, nadzieja uważana jest za cnotę, stanowi bowiem paliwo dla zaufania i oparcie w radzeniu sobie z wątpliwościami. To ten dyskretny czynnik decydujący o przekonaniu, że „mimo wszystko warto” (w tym przypadku – dążyć do zbawienia). W perspektywie Marcela, człowieka trudnego wieku XX, nadzieja budowała przede wszystkim barierę ochronną przed towarzyszącą współczesnemu człowiekowi pokusą nihilizmu, popadnięciem w głębokie rozczarowanie samym faktem istnienia.

Polskie porzekadło głosi cynicznie, że nadzieja jest matką głupich. Na szczęście – jak przypominał prof. Roch Sulima – na każde przysłowie znajdzie się inne, które mówi coś przeciwnego. Tu pomaga mądrość ludowej baśni, która „głupią nadzieję” rehabilituje. Bohaterem-zwycięzcą staje się tam przecież często archetypowy „głupi Jasio” – to on ostatecznie zdobywa skarb czy zostaje królem. Jego pozorny nierozsądek pozwala mu patrzeć inaczej, znajdować inne sposoby niż te logicznie oczywiste. Idea nadziei radykalnej ukazuje potencjał mądrości kryjący się w połączeniu zdolności do ryzyka z zaufaniem, które pozwalają przeciwdziałać lękowi i apatii.

Pytanie, czy literatura – a szerzej: twórczość – może stać się źródłem radykalnej nadziei? Czy szukanie jej nie niesie przypadkiem ryzyka naiwności – popadnięcia w „błąd Pollyanny”, czyli przeceniania optymistycznych wizji i lekceważenia zagrożeń?

Przykłady z życia budzą zarazem podziw i pokorę. W licznych relacjach mówionych i pamiętnikach z czasów II wojny światowej zaskakująco często powraca motyw jednej książki – „Colasa Breugnon” Romaina Rollanda, pogodnej powieści o stolarzu, który „śmieje się życiu w twarz, uważa je bowiem za dobre” – wbrew otaczającej grozie.

Historyk Norbert Elias pracował nad swoim monumentalnym dziełem w równie niesprzyjających okolicznościach: u progu wojny światowej, na emigracji z Niemiec, gdzie jego żydowskie pochodzenie oznaczałoby wyrok śmierci.

Aleksander Kulisiewicz, obdarzony niezwykłą pamięcią, w obozie koncentracyjnym zapamiętywał wiersze i pieśni tworzone przez współwięźniów – nie wiedząc, czy przeżyje, ale wierząc, że należy je ocalić dla innych.

Przykłady można mnożyć.

Wystarczy poszukać

Nadzieja radykalna może skrywać się w małym jak sikorka aspekcie życia, który ratuje przed całkowitą utratą sensu. Pomaga budować, jak powiedziałaby filozofka Ewa Domańska, „energię autoregeneracji, która umożliwia stawanie się i odtwarzanie oraz zaczynanie od nowa”. Domańska wierzy, że nawet najstraszliwsza trauma nie musi być nieodwracalnym wyrokiem i że potencjał samoleczenia jest właściwy i dla pojedynczych ludzi, i dla całych zbiorowości.

Taki motyw pobrzmiewa w tle wstrząsających zapisków antropologa Tomasza Rakowskiego, który mieszkał wśród współczesnych polskich odpowiedników ludu Wron – ludzi, których świat i sens życia zostały zniszczone przez procesy prywatyzacji i likwidacji po 1989 r. Rakowski dzielił życie i pracę z górnikami z Wałbrzycha, pozbawionymi zatrudnienia decyzją ówczesnych władz. W mieście zależnym od przemysłu oznaczało to cofnięcie się do niemal XIX-wiecznych warunków – z niebezpieczną, nielegalną pracą w biedaszybach i zbieraniem złomu jako głównym źródłem utrzymania.

Mimo warunków „życia zdegradowanego”, w których codzienności towarzyszy dotkliwy brak, Rakowski dostrzega u swoich rozmówców niespodziewany impet i zaangażowanie. Odkrycie wcześniej „zakazanych” przedmiotów poniemieckich wyzwala w nich impuls sprzeczny z brutalną rzeczywistością – ciekawość miejsca, w którym żyją, przekonanie, że „tu jest wszystko, wystarczy poszukać”, a nawet kolekcjonerską pasję. Przed kolcami rzeczywistości broni ich opowieść umożliwiająca wyobrażenie sobie świata na inny sposób – i być może dzięki tej cienkiej nitce nie pozwalają się złamać biedzie.

Zacznijmy więc od założenia, że ciąg dalszy z pewnością nastąpi.