Autentyczność. Idea festiwalu
Bądź sobą! Albo i nie
Niektórzy próbują fabrykować autentyczność, najczęściej jednak bez skutku. Jest ona dobrem rzadkim, ale też najwyżej pożądanym. Być może nie potrafimy jej precyzyjnie zdefiniować, ale zdarza się, że da się ją uchwycić w locie.
1
Podczas pracy nad programem tegorocznej edycji Festiwalu, a więc i nad niniejszym tekstem, nucę czasem w głowie „Come as you are” Nirvany. W latach 90. utwór ten uznawano za hymn na cześć autentyczności. Bądź, jaki/jaka jesteś: to brzmi jak buddyjski koan. Z podobną zagadką mierzę się myśląc o haśle: autentyczność. O tym, co wydaje się nam autentyczne lub nie, bywamy skłonni orzekać odruchowo, jakbyśmy dysponowali wewnętrznym, nieomylnym aparatem pomiarowym. Jednocześnie próbując wyjaśnić, co rozumiemy przez autentyczność, możemy napotkać trudności: mimo obietnicy doprowadzenia do sedna, zawiera ono w sobie wiele kierunków i punktów dojścia.
Kłopotliwość tego pojęcia zachęca do wyciągnięcia poszczególnych nitek z tej plątaniny. Mamy oto termin nieobojętny aksjologicznie, leży bowiem blisko prawdziwości, szczerości, wiarygodności (choć nie jest z nimi w pełni tożsamy). Jego przeciwieństwem jest nawet nie kłamstwo czy fikcja, a coś, co łatwo uznać za karygodne i niskie: imitacja, podróbka, fałsz. Jednocześnie należy on do zasobu terminów „spranych”, wykorzystanych i pozbawionych właściwej zawartości przez frazes, slogan – tak, by stał się „bezpiecznie nieznaczący” i powiększał objętość słownej waty.
Kultura popularna XX i XXI w., a zwłaszcza historia kontrkultury przypomina przy okazji, że wystarczy chwila, by autentyczność przemienić w towar. Również dlatego warto przyjrzeć się ponownie temu pojęciu. Co chcemy osiągnąć, żądając autentyczności, i na ile takie żądanie może w ogóle być zasadne? Zachęcam, by przyjrzeć się różnym sposobom pojmowania autentyczności – jako kategorii pokrewnej wiarygodności, szczerości, przeżyciu i doświadczeniu, „prawdziwemu ja”, wreszcie – by spróbować prześledzić jej potencjał w światach i opowieściach wymyślonych.
2
Prawdopodobnie każdego dnia musimy odpowiadać na zadane nam przez biometryczny lub inny system zabezpieczeń pytanie: czy my to w rzeczywistości my? To znaczy, że codziennie jesteśmy pytani o egzystencjalny fundament. Odpowiadamy zapewne intuicyjnie, odruchowo, ponieważ czujemy wewnętrzną spójność. Ale jednocześnie oznacza to regularną konfrontację z kieszonkową wyrocznią delficką, która każe nam poznać samych siebie i potwierdzić naszą „sobość” (by pożyczyć termin od Barbary Skargi). Skąd wiemy, że odruch ten kieruje nas ku właściwej odpowiedzi? Czy prowadzi nas „instynkt prawdy”, czy musimy go w sobie dopiero wypracować, wyostrzyć – przy pomocy introspekcji albo czynu?
Pojęcie autentyczności to jeden z kluczy do nowoczesności; można traktować te kategorie jako rówieśnicze. Choć samopoznanie jako takie nie jest nowoczesnym wynalazkiem (znamy je także pod postacią „gnothi seauton” czy jako „tat tvam asi” – „ty jesteś tym”), to jego pierwszoplanowy status, czyli ukierunkowanie na jednostkę i „obciążenie moralne” już tak. Autentyczność jako postulat pojawia się pierwszy raz tak wyraźnie u Rousseau, który kreślił wizję niezakłóconego przez zewnętrzne wpływy „poczucia istnienia”. To marzenie o ucieczce z teatru pozorów, bo tak filozof rozumiał świat relacji społecznych, i wskazówka co do tego, jak skalibrować własny kompas moralny: zgodnie z własną naturą. Można wątpić w wykonalność tego zadania, jednak obietnica, jaka się za nim kryje, pozostaje czytelna: nawet gdy popełnimy błędy czy się rozczarujemy, przynajmniej będziemy pewni, że nie zdradziliśmy jedynej osoby, która pozostanie z nami do końca życia, czyli siebie.
Jako twórca nowego typu autobiografii Jan Jakub Rousseau uznał, że musi wyznać bez ogródek wszystko, wliczając w to czyny niechlubne. „Chcę pokazać swoim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tym człowiekiem będę ja. Ja sam. Czuję moje serce, i znam ludzi”, oznajmia na początku swoich „Wyznań” (tłum. T. Boy-Żeleński). „Nie jestem podobny żadnemu z tych, których widziałem; śmiem wierzyć, iż nie jestem podobien żadnemu z istniejących”. Ten manifest zdumiewa poziomem pewności siebie i przywiązaniem do przekonania o niepowtarzalności – zwłaszcza gdy spróbujemy przyłożyć go do literackiej współczesności z jej zwrotem autobiograficznym, zwrotem ku sobie, ale też pragnieniem uwiarygodnienia własnego doświadczenia w opowieściach innych. Współczesna literatura z dziedziny autofikcji czy eseju autobiograficznego mówi bowiem zupełnie co innego niż Rousseau, i składa innego rodzaju obietnice; wplatając osobiste wyznania w wywiedzione z nauk społecznych tło, podpowiada raczej: ależ jesteś podobny! Jesteś jedną z wielu permutacji powszechnych ludzkich doświadczeń, zależnych od miejsca, czasu, położenia na społecznej drabinie. Jesteś dobrze opowiedzianym (szczęściarzu!) przykładem ilustrującym szerszy proces.
Czy to słuszny kierunek – pytanie pozostawię otwarte, jednocześnie zachęcając do namysłu nad tym, co o autentyczności pisali egzystencjaliści. U Martina Heideggera jest ona predyspozycją jednostki ludzkiej, cnotą, ale też aktywną pracą. Nie jest dana raz na zawsze, gdyż „Się”, rozumiane jako bezpieczna, bezosobowa anonimowość, nieustannie wciąga, a pokusie poddania się jej i tym samym rezygnacji z jednostkowości niełatwo się oprzeć. Egzystencjalizm łączył autentyczność z rodzajem odpowiedzialności: ujrzenie w całej przejrzystości własnego surowego istnienia „wrzuconego” w świat może stać się impulsem, by podjąć się świadomie jakiegoś trudu. Ta świadomość i samopoznanie dają w perspektywie tej szkoły filozoficznej największą szansę na przeżycie swojego życia w sposób spełniony, to spełnienie wiąże się jednak z wysiłkiem, może wręcz odwagą – kluczowa w autentyczności jest bowiem dla egzystencjalisty spójność przekonań i działań, dotrzymywanie samemu sobie słowa.
3
Nowoczesne rozumienie autentyczności odnajdziemy w jeszcze jednej kategorii – outsiderstwa. Postulat wierności sobie implikuje bowiem podążanie „drogą mniej uczęszczaną”, nie zawsze z wyboru. Taka postawa, w literaturze czy nie, potęguje ryzyko sporu, niezgody, a na pewno wymusza pozostawanie na osobnej pozycji. Konsekwentnie trzymający się takiej drogi autor musiałby „nauczyć się żyć bez wiary, bez kraju, bez sojuszników, w samotności i w ciszy”, jak pisał William S. Burroughs, kreśląc wyzwania dla pisarza epoki lotów kosmicznych. Czy zatem autentyczność wymusza na piszących niezłomność w osobności, a może zwiększa ryzyko konfrontacji? Czy trzeba jej bronić?
Nieco prowokacyjnie warto zapytać, czy poszukiwanie autentyczności nie ściąga w kierunku złudzeń, nie podąża zbyt łatwo za prostym skojarzeniem. Wówczas coś, co wydaje się przekonujące, zbyt łatwo uznamy za prawdziwe. Tak bywa z narracjami, które eksponują to, co bezlitosne, brutalne, możliwie przypominające wiwisekcję: czy utożsamienie takiej zawartości z autentycznością nie jest rezultatem wymuszenia, szantażu („przecież pokazuję WSZYSTKO!”).
Można ulec również iluzjom outsiderstwa: zakładamy wówczas, że samo pozostawanie na marginesie, wyobcowanie daje rezultat w postaci sztuki bardziej autentycznej, bo wolnej – w sensie takim, jak chciał Rousseau, czyli od wpływów i oczekiwań zewnętrznego świata. Takich jakości poszukiwali w XX w. surrealiści, zwracając się w stronę sztuki wykluczonych czy pozostających wówczas poza obowiązującą normą. Do obszernej kategorii „Innych” wrzucali grupy tak różne, że łatwo zakwestionować ich wspólny mianownik – dzieci, pacjentów szpitali psychiatrycznych, ludy rdzenne. Wiemy już, że ulegli pewnej fikcji, własnemu marzeniu, bo sztuka osobna nie pozostawała w izolacji, a jej twórcy nie byli odporni na wpływy. Bywa, że to, co wydaje się surowe i niekłamane, okazuje się jeszcze jednym złudzeniem.
To prowadzi nas do kolejnych pytań: skoro adaptacja następuje tak gładko, to czy możemy ufać swoim słowom, obrazom, ekspresji? Na ile nasze przekonania, a nawet wspomnienia są w rzeczywistości nasze własne? Skoro nasza kultura ufundowana jest na opowieściach, to czy chropowata albo niespójna prawda ustępuje gładszemu nurtowi narracji – który koniec końców sam staje się prawdą mocniej przyswojoną?
Nominalna szczerość również miewa swoje konwencje, swoje „Się”, w które łatwo mimowolnie popaść. Ilustruje to dobrze anegdota o legendarnym bluesmanie Leadbellym, który zasłynął wykonaniami surowych, chropowatych pieśni więziennych. Gdy odkrył go etnomuzykolog John Lomax, faktycznie odbywał on wyrok. Po wyjściu na wolność Leadbelly postanowił nosić garnitur i grać popularny jazz, jak na wolnego człowieka przystało. Lomax nakłaniał swojego podopiecznego, by ten wciąż występował w stroju więźnia, gdyż to jego zdaniem sprzyjało bardziej autentycznemu wizerunkowi. Ten zdążył jednak w międzyczasie oddalić się od bieżącego życia, od doświadczenia teraźniejszości. Po czyjej stronie leżała zatem racja co do autentyczności? Który wizerunek miałby być „prawdziwszy”?
4
Możemy również podejść do tego zagadnienia odwrotnie. Filozof Charles Taylor, zainteresowany zagadnieniem autentyczności, zauważa, że żadna świadomość nie istnieje bez pewnego horyzontu znaczeń, że każda jednostka definiuje swoje istnienie poprzez pozostawanie w dialogu z kimś lub czymś. Nie oznacza to przy tym zniewolenia konwenansem, lecz sprawczy rewers zagubienia i atomizacji. Według Taylora to „twórcza wyobraźnia jednostki” obdarza napotkany świat sensem. To, jak w nim istniejemy, to rezultat ciągłych indywidualnych objawień. Ta myśl prowadzi do pytania o obecność autentyczności w obrębie utartych konwencji.
Literaturoznawca Jacek Kolbuszewski analizował kiedyś listy pisane na przełomie XIX i XX w. przez ludzi dorosłych, którzy niedawno posiedli zdolność pisania. Składały się one często z podobnych do siebie zwyczajowych fraz, jednak badacz podkreślał, że ich podobieństwo nie oznacza, że nie kryła się w nich osobista prawda czy intencja. Konwencjonalna forma listów nie oznaczała w tym przypadku pustosłowia, raczej dostarczała jedynego możliwego sposobu wypowiedzenia się we własnym imieniu ludziom, którzy innego typu ekspresji nie poznali. Może dotarcie do autentyczności wymaga czasem rusztowania, na którym można się wesprzeć?
„Tradycje wynalezione”, jak nazwał je historyk Eric Hobsbawm, czyli przejawy kultury (święta, obrzędy, integrujące opowieści, symbole) stworzone często odgórnie po to, by scalać jakąś wspólnotę, mogą nie tylko szybko zostać w pełni przyswojone jako własne, ale nabierają niemal odwiecznej aury. Zwyczaj zaproponowany zaledwie kilka lat wcześniej staje się „czymś, co robiono od zawsze”. Nabiera niepodważalnie autentycznego, domagającego się szacunku charakteru w oczach praktykujących go ludzi, podobnego do aury, która świadczy o niepowtarzalności dzieła sztuki czy wytworu natury u Waltera Benjamina: to „przejaw dali, bez względu na to, jak blisko dana rzecz może się znajdować” (tłum. H. Orłowski).
Podobnie trzeba oceniać stosunek ludzi do praktykowanych tradycji: nie ma powodu, by nie wierzyć, że naprawdę uznają je za niezmienne i wieczne. Dlatego warto rozważyć obecność autentyczności w fikcji, w wolnym locie wyobraźni, w prozie gatunkowej, a nawet w czystym zmyśleniu: konwencja daje punkt wyjścia, lecz zawartość może nosić już w pełni autorską pieczątkę: „sama to stworzyłam”.
5
To ironia losu, a może jedynie pracujące w tle tryby zeitgeistu, że termin „autentyczność” nabrał w ostatnich miesiącach rozpędu w branży marketingowej. Firmy zajmujące się analizowaniem trendów w reklamie i komunikacji internetowej wskazywały na rosnące zapotrzebowanie na autentyczność, a nawet uznały tę kategorię za hasło na rok 2024. Podczas prac nad koncepcją festiwalu nikt nie był tego szczególnie świadom, lecz tę niespodziewaną zbieżność staram się traktować jako znaczące wyzwanie.
Z jednej strony, obieg towarów i usług (w tym – przemysł udzielania pospiesznych rad i zbyt łatwych rozwiązań na złożone dylematy psychologiczne) nie od dziś posługuje się chętnie kategorią bycia sobą. Na pułapkę znaczeniowej pustki wskazówek o „byciu sobą” naprowadza już Szekspir. „Rzetelnym bądź sam względem siebie”, zaleca Poloniusz Laertesowi w „Hamlecie”. „A jako po dniu noc z porządku idzie, tak za tym pójdzie, że i względem drugich będziesz rzetelnym” (tłum. J. Paszkowski). Wyjęte z kontekstu, słowa te brzmią jak godna wzięcia sobie do serca maksyma. Ponieważ jednak w dramacie wypowiada je bohater najbardziej przywiązany do pozorów i skłonny do intryg, przemieniają się one w pusty frazes.
Zarazem ta gałąź przemysłu produkcji znaczeń choć wskazuje kierunek pragnień, niejednokrotnie w manipulacyjny sposób je wyolbrzymia, podpowiada sposoby ich realizacji tak, by się to opłacało – to wciąż z pewnością dysponuje wrażliwym systemem wyczuwania potrzeb. Zidentyfikowano zatem dojmujące pragnienie autentyczności w odpowiedzi na coraz bardziej spłaszczony i jednakowy przekaz. Autentyczność można próbować fabrykować, najczęściej bez skutku; by jeszcze raz odwołać się do świata reklamy i marketingu (nie widzę powodu, by unikać otaczających nas zewsząd znaków), jest ona rzadkim dobrem, ale też najwyżej pożądanym. Zauważona przez klientów, zostaje doceniona i nagrodzona wiernością. Być może nie potrafimy jej precyzyjnie zdefiniować, ale zdarza się, że da się ją uchwycić w locie.
6
Każde postawione tu pytanie prowadzi do kolejnych. Zamiast jednak spieszyć się z odpowiedziami, proponuję, by się zatrzymać i chwilę pomyśleć. Ale nie samotnie, mamy wszak słowo pisane i rozmowy. Literatura oferuje nam może niełatwy, lecz mimo wszystko – luksus niespiesznego namysłu. Również nad kwestią autentyczności. Dostarcza do tego pełnego pakietu narzędzi: bezlitosnej nawet introspekcji, zanurzenia w przeżycie, spekulacji, lotu wyobraźni. Słowo pozwala zarejestrować napięcia między wątpieniem a zaufaniem, indywidualnością a poczuciem jedności, intuicją a świadomym wysiłkiem poznawczym. Być może nie dysponujemy dziś narzędziem bardziej wszechstronnym. A przede wszystkim takim, które równie sprawnie potrafi kwestionować i przekraczać sztywne oczekiwania i zbyt łatwe konkluzje.
Takim kluczem staramy się posługiwać, planując program Festiwalu. Tym razem jako wyzwanie postawiliśmy sobie autentyczność, ale bez automatyczności, z dala od odruchowych skojarzeń. Argentyńska pisarka Claudia Piñeiro korzysta z formuły literatury gatunkowej, jednak nasyca ją lokalnym szczegółem z precyzją reporterki czy historyczki, przez co absorbujące powieści zyskują szczegółowe dokumentalne tło. Irlandczyk Sebastian Barry to autor, który przemawia rozlicznymi głosami: kreując postacie osadzone w najróżniejszych realiach geograficznych, historycznych, o niejednoznacznym tożsamościowym bagażu, nadaje opowieściom rzadki emocjonalny ciężar. Anna Brzezińska funkcjonuje w dwóch światach: badań nad materią historycznego faktu i literatury gatunkowej, śmiało wchodząc na terytorium literatury nie tylko spekulatywnej, ale i eksperymentalnej. Łukasz Kozak w swoim „Upiorze” z precyzją śledził wkradanie się motywów literackich w potoczną, a później i naukową wyobraźnię, wyczulając na to, by stale zadawać pytania i pozostać czujnymi wobec wiedzy, która do nas dociera. Oboje pasjonująco opowiadają o wzajemnych relacjach fikcji z niefikcją i o ich wzajemnym zazębianiu się. Ale literatura to także sposoby czytania – bywa, że całkowicie po swojemu. Takim nowym obszarem autonomii czytelniczej stał się bookstagram, gdzie tworzą się osobne kanony i tryby lektury. Warto traktować tę przestrzeń serio.
7
Spójrzmy na wizualny motyw przewodni tegorocznej edycji Festiwalu Conrada. Widzimy intensywną, wibrującą plamę koloru, która rozmywa się i rozrzedza, rozchodząc się na zewnątrz. Gdy jednak nieco przestroimy naszą uwagę i spojrzymy na ten kształt odrobinę inaczej, możemy uznać, że kolor zagęszcza się, kondensuje, zmierza do jednolitego środka. W październiku spróbujemy uchwycić coś mgławicowego i zwartego zarazem. Nie obawiając się paradoksów.
Olga Drenda
Dyrektorka kreatywna Festiwalu Conrada