7 listopada 2011 Wyrażalne, sterylne, autoironiczne

Spotkania z polskimi autorami: Markiem Bieńczykiem, Manuelą Gretkowską, Januszem Głowackim, a także rozmowa z Maciejem Zarembą – zdominowały ostatni dzień 3. Festiwalu Conrada. Czy już pisano tutaj, że publiczność się sprawiła? Owszem. Ale trzeba to powtórzyć raz jeszcze: literackie imprezy tego typu w Krakowie od dawna już nie notowały tak wysokiej frekwencji.

W niedzielne południe w przepełnionej sali Marek Bieńczyk wyznał, że na studiach miał przydomek „kulturalny jazzman”. – A może być jazzman niekulturalny? – dopytywał prowadzący spotkanie Ryszard Koziołek. – Może – mówił Bieńczyk. – Miles Davies był niekulturalny, bo odwracał się do publiczności plecami. Rozmowa z Bieńczykiem, historykiem literatury, eseistą i publicystą, musiała dryfować po wielu rożnych obszarach. Było jazzowo, lekko bywało też ciężej, filozoficznie. Na przykład, gdy mowa była o pisaniu i czytaniu – po latach - książki Tworki. – Z czasem zrozumiałem, że pisanie polega nie na wyrażaniu niewyrażalnego, ale na odwyrażaniu wyrażalnego, czyli odkrywaniu tego, co już zostało wyrażone.

Musiały paść też pytania na marginesie niedawno wydanej przez Bieńczyka Książki twarzy, którą Dariusz Nowacki na łamach Gazety Wyborczej streszczał następująco: Winnetou, Baudelaire, Chandler, Agassi, Beenhakker - to „przyjaciele” Marka Bieńczyka. W nowym tomie esejów pisarz przedstawia swój profil literacko-egzystencjalny.

- Książka twarzy to taki Facebook melancholika – szukał analogii prowadzący spotkanie Ryszard Koziołek, dodając: – Każda książka jest dla ciebie zaproszeniem do znajomości. Bieńczyk powiedział, że twarz stanowi dla niego samonapędzający się żywioł sensu. – Twarz jest dla mnie doskonałym miejscem, gdzie sensy wydobywają się jak mrówki. Najbardziej interesuje mnie to, co tym sensom zaprzecza. Ważne jest spotkanie mocnego podmiotu w twarzy z tym co ten podmiot znieważa lub zniekształca. Ale pod twarz również mógłbym podstawić wino... – stwierdzał Bieńczyk, smakosz i autor kilku tekstów o winach.

A skoro pojawia się spożywczy asortyment: niezły orzech do zgryzienia mieli uczestnicy 3. Festiwalu Conrada, którzy chcieli uczestniczyć w popołudniowych spotkaniach z Manuelą Gretkowską (Bardzo udane spotkanie! Brawa dla państwa! – żegnała się pisarka z publicznością) i Maciejem Zarembą. Trzeba było wybierać, dlatego przepływ ludzki między dwiema salami w Pałacu pod Baranami był nieustanny.

Zdjęcia: Wojciech Wandzel, www.wandzelphoto.com

Maciej Zaremba, czuły i wnikliwy reportażysta, „nasz człowiek” w Szwecji, snuł ożywcze refleksje, które zaprzeczały pogłoskom o skandynawskim raju. Nic w tym dziwnego. W książce Czyści i inni ujawnił on sprawę przymusowej sterylizacji, którą przeprowadzało państwo szwedzkie na tysiącach obywateli przez 40 lat w połowie ubiegłego wieku. Sporo słów padło więc w kontekście nie tyle literackiej kultury, co natury eugeniki. – Nie jestem tym, który promuje kalectwo, ale nie mogę powiedzieć, że ktoś głuchy czy ślepy jest mniej szczęśliwy niż ja.

Zdjęcia: Wojciech Wandzel, www.wandzelphoto.com

Zaremba przypomniał także postać Tomasza Janiszewskiego, przedwojennego lekarza, promotora higieny społecznej i zwolennika eugeniki. Janiszewski stał się ponoć prototypem dla postaci Tomasza Judyma z powieści Ludzie bezdomni Stefana Żeromskiego. – Gdy czytałem Ludzi bezdomnych, sam zobaczyłem u Judyma ten dyskurs eugeniczny. On chce ludzi uratować, bo go odstręczają.
Osobna część rozmowy z Zarembą poświęcona była również zbiorowi reportaży Polski hydraulik. – Moja książka to przewodnik po patologiach społecznych, które dotknęły zmodernizowane kraje, takie jak Szwecja – mówił reportażysta. Jako przykład przywoływał biurokrację, w której obojętność jest wyrazem równego traktowania obywateli. – Nas też to wkrótce czeka – przepowiadał Zaremba.
Dziennikarz – nieco autoironicznie – powiedział, że w ciągu lat wiele cech szwedzkiego charakteru zinternalizował. Na przykład protestancki etos pracy. – Mam wyrzuty sumienia, gdy nie robię nic pożytecznego – mówił.

W pełni, a nawet czasem przesadnie w pełni, autoironiczny był Janusz Głowacki. Tłumy w tym przypadku były oczywiste, tak jak oczywiste było to, że Głowacki w mig zahipnotyzuje słuchaczy swoim bajaniem o życiu. Katarzyna Kubisiowska sprytnie zaczęła to spotkanie, pytając o rzecz pozornie banalną: o doświadczenie. Nawiązała tym samym do hasła przewodniego ostatniego dnia festiwalu.
- Wszyscy w Polsce są doświadczeni – odparł Głowacki od razu i już wtedy wiadomo było, że wieczór należy do niego. – Powiadają, że doświadczenia są ambiwalentne. To znaczy, że „ja czegoś doświadczyłem” i że „życie mnie doświadczyło”. Poza tym są też doświadczenia bardzo przyjemne – mówił Głowacki. I znów wszystko było jasne. – Gdyby Zycie mnie nie doświadczyło, nie miałbym o czym pisać.

Zdjęcia: Wojciech Wandzel, www.wandzelphoto.com

Głowacki z Polski wyjechał przed trzema dekadami. Początek jego pobytu zbiegł się z politycznym i społecznym kryzysem w kraju na początku lat 80. Dla samego Głowackiego sytuacja emigracji była rozpoczęciem nowego życia w wieku czterdziestu lat. – Znalazłem się na trzęsącym i nieznanym nikomu gruncie. Może to być ciekawe, ale nie życzę tego nikomu. Na szczęście mam autoironiczny stosunek do życia.

Pisarz wyznał, że początki jego działalności w Ameryce nie były łatwe. Przełom nastąpił dopiero, gdy teksty Głowackiego rekomendował Arthur Miller. – Gdy mnie zobaczył, powiedział: „Boże, jaki wspaniały europejski płaszcz” – relacjonował spotkanie z Millerem.

– Ameryka wcale nie jest otwarta i wcale na nikogo nie czeka – zauważał gorzko Głowacki. – Oni są samowystarczalni. Wystawienie sztuki to ogromne pieniądze. Na Broadwayu produkcja może kosztować nawet milion dolarów. Producenci więc się boją.

Głowacki powiedział, że sukces – także finansowy – nadszedł wraz z popularnością Antygony w Nowym Jorku i Polowania na karaluchy. W pewnym momencie teksty Głowackiego wystawiało pięćdziesiąt teatrów w Stanach. – Amerykańska demokracja jest szalenie skomplikowania – komentował cienie i blaski swojej amerykańskiej drogi pisarz. – Oni dają człowiekowi dwa lata. Jeśli on przez te dwa lata coś osiągnie, znaczy, że odniesie sukces. Pamiętajmy jednak, że pieniądze dla autorów tekstów nie są oszałamiające. Karierę zrobił Polański. Do czasu. Poza tym pisarze w Stanach Zjednoczonych prowadzą kursy i uczą na uniwersytetach. Sam to robię, choć wcześniej się zniechęciłem, bo musiałem czytać kilkadziesiąt sztuk po kilka razy. Złych sztuk.

Zniechęcenia nie widać było natomiast wśród publiczności podczas innych imprez przygotowanych na ostatni dzień 3. Festiwalu Conrada. Mimo trudnych warunków (wygodnych miejsc dla wszystkich właściwie nigdy nie wystarczało) słuchacze dopisali także w Harris Piano Jazz Bar, gdzie najpierw odbył się wieczór autorski Briana Pattena, a potem koncert Tadeusza Sławka i Bogdana Mizerskiego.

Zdjęcia: Grzegorz Ziemiański, www.fotohuta.pl

- Z okazji Festiwalu Conrada do Krakowa przyjechało około 100 twórców i odbyło się około 50 imprez – mówił prof. Michał Paweł Markowski, dyrektor artystyczny, podczas ostatniego festiwalowego spotkania. Szacunkowa ilość uczestników festiwalu to kilka tysięcy osób. Liczby te – przyznać należy – robią wrażenie, choć jeszcze większe wrażenie robi ferment i niedosyt, jakie pozostawiło po sobie wiele spotkań. Ten dobry niedosyt to doskonałej jakości zaprawa przed lekturą rzeczywistości (i tekstów), do której przekonywali przez pięć dni organizatorzy. To także oczekiwanie na kolejną edycję Festiwalu Literatury Conrada. Już w przyszłym roku.

Zdjęcia: Grzegorz Ziemiański, www.fotohuta.pl


Marcin Wilk