21 grudnia 2012 Adam Zagajewski o poezji

Zachęcamy do lektury tekstu mowy, którą Adam Zagajewski wygłosił odbierając 14 grudnia tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Adam Zagajewski
Jak syn marnotrawny

(Mowa wygłoszona podczas uroczystości doktoratu h.c.)

Poetów nie powinno się obdarzać zaszczytami. Nawet nie dlatego, że może się im przewrócić w głowie, myślę, że na ogół są na to zbyt rozsądni, chodzi raczej o to, że poeta, choćby był w miarę wykształcony i choćby prowadził spokojną, uregulowaną, mieszczańską egzystencję, powinien pozostać kimś prostym, zwyczajnym, kimś, kogo nie chronią futerały tytułów i odznaczeń, kimś otwartym na niedogodności życia, na niebezpieczeństwo, na niewygodę i nawet na obmowę (której nie będą mu szczędzili najmłodsi poeci, zawsze zadowoleni, jeśli tylko nadarzy się okazja do ataku). Musi pozostać Everymanem, zwykłym śmiertelnikiem, nie wolno mu zamienić się w VIP-a. VIP-y nie piszą wierszy. W limuzynach nie ma poezji. Rowerzyści i piechurzy widzą i czują świat o wiele lepiej niż pasażerowie luksusowych pojazdów.

Ale skoro już tak się stało, że mój uniwersytet zechciał przyznać mi tytuł doktora honoris causa, co zrobić, nie wypada protestować; pozwólcie państwo, że bardzo serdecznie za to podziękuję Jego Magnificencji Rektorowi, Senatowi Uniwersytetu Jagiellońskiego Radzie Wydziału Polonistyki, autorce pięknej laudacji, profesor Annie Czabanowskiej-Wróbel, a takźe znakomitym recenzentom, pani profesor Annie Legeżyńskiej i profesorowi Jackowi Łukasiewiczowi.

Kiedy przed prawie pół wiekiem, nieopierzony młodzieniec w maturalnym garniturze, nieśmiały i arogancki zarazem, przyjechałem do Krakowa, Uniwersytet Jagielloński szykował się do uroczystych obchodów 600-lecia swego istnienia. Wielkie liczby wydawały mi się wtedy czymś niewyobrażalnym – i w gruncie rzeczy mało ciekawym. Dla mnie przyjazd tutaj miał inne znaczenie: miało to być wyzwolenie od prowincjonalności śląskiego miasta, początek nowego życia, życia wśród humanistycznych skarbów, w pobliżu teatrów, galerii, filharmonii i księgarń, wśród domów i pałaców naznaczonych przez historię.

Zdałem egzamin wstępny na psychologię, ale moje marzenia były inne: chciałem pisać, wybór psychologii był podstępem, bo przecież mogłem się domyślać, że nie dowiem się z akademickich skryptów niczego, co mogło być przydatne autorowi wierszy czy nowel. Nie chciałem studiować polonistyki - mimo że uważałem się za pisarza in spe wolałem zostawić literaturę po stronie przyjemności i wolności, nie czynić z niej przedmiotu, który się wkuwa podczas nocnych, przedegzaminacyjnych posiedzeń. Musiałem za to zapłacić pewną cenę: była to epoka (lata sześćdziesiąte), gdy podręczniki psychologii przcyhodziły z dwu różnych stron świata, nie brakowało ani nudnych sowieckich spekulacji o przemianie ilości w jakość, ani mocno spóźnionych nowinek dotyczących amerykańskiego behawioryzmu czy wiedeńskiej Apokalipsy Freuda. Za to krakowska filozofia, która sąsiadowała wtedy topograficznie z psychologią, oddzielona od niej tylko jednym piętrem, jednym stropem, stała bardziej pod znakiem europejskiej tradycji fenomenologicznej niż pod znakiem wszechobecnego marksizmu – co było czymś zupełnie wyjątkowym na mapie ówczesnego bloku wschodniego.

Zaczęło się więc od podstępu; teraz, trochę jak syn marnotrawny, wracam do mojej Alma Mater - dzięki wspaniałomyślności Wydziału Polonistyki i Senatu.

Syn marnotrawny, bo przecież wędrowałem po świecie, mieszkałem trochę w Berlinie Zachodnim i długo pod Paryżem (chociaż przekornie lubiłem podkreślać w notach, jakie towarzyszyły moim ówczesnym publikacjom w Zeszytach Literackich, kwartalniku, który istnieje już od trzydziestu lat: nie mieszka, tylko przebywa pod Paryżem, bo czułem, że to jest adres przejściowy, że należę do szczęśliwego pokolenia, które powróci z emigracji do kraju). Po jakimś czasie zacząłem też prowadzić zajęcia na amerykańskich uczelniach, gdzie, jak teraz to widzę, nie bez arogancji zająłem od razu pozycję kogoś, kto miał doradzać młodym amerykańskim poetom jak pisać wiersze i gdzie zawsze też uderzało mnie antropologiczne podobieństwo tamtejszych studentów do studentów, których pamiętałem z Krakowa, tak jakby Małopolska niczym się nie różniła od Kalifornii czy Teksasu.

Wróćmy jeszcze na moment do Krakowa tamtych lat.

Nie brakowało tu postaci nieco humorystycznych, tak jak ten niezbyt błyskotliwy profesor psychologii, który nam, świeżo przybyłym do Krakowa studentom, udowadniał na pierwszym już wykładzie, że duszy nie ma a Bóg jest burżuazyjnym przesądem, po czym zamykał grubą teczkę i szybkim krokiem opuszczał audytorium – jak chirurg po udanym zabiegu. A inny wykładowca, którego specjalnością była dyscyplina tak kłamliwa jak ówczesna urzędowa ekonomia polityczna kapitalizmu i socjalizmu, wsławił się jednocześnie tym, że niestrudzenie kolekcjonował obrazy awangardowych artystów krakowskich... Co wcale nie było zgodne z ówczesną wykładnią wyższej polityki normatywnej, świadczyło jednak o tym, że kaprys i indywidualizm nie giną nawet w szarym kontekście państwowego ustroju.

Kraków tamtych lat był dziwnym miejscem, można tu było spotkać bohaterów farsy i bohaterów dramatu; z jednej strony tłumy konformistów, gotowych potwierdzić wszystko, co właśnie w tym momencie podobało się partii, z drugiej – o dwa kroki od miejsca, gdzie się teraz znajdujemy - redakcja Tygodnika Powszechnego, prowadzona przez Jerzego Turowicza, jednego z najbardziej niezwykłych ludzi, jakich dane mi było spotkać. Niezwykłych i wspaniale konsekwentnych. Jakiej konsekwencji i odwagi, spokojnej i nawet flegmatycznej odwagi trzeba było, by przez ponad pięćdziesiąt lat redagować jedyne niezależne pismo we wschodnim imperium. A pomagali mu w tym inni niezwykli ludzie – że wspomnę tylko o zmarłym przed dwoma tygodniami Jacku Woźniakowskim, wielkim intelektualiście i człowieku ogromnego uroku.

W korytarzach Collegium Novum świeżo wypromowani docenci spotykali się z wybitnymi postaciami polskiej kultury, profesor Roman Ingarden był już na emeryturze lecz niekiedy wygłaszał jeszcze odczyty w Polskim Towarzystwie Filozoficznym, Kazimierz Wyka pracował nad nowymi książkami, Jan Błoński uwodził słuchaczy swoimi wykładami i swoim głośnym śmiechem. Do postaci, które wspominam z wielką wdzięcznością należy Antoni Kępiński, sławny psychiatra, którego nie znałem dobrze, ale na którego ciekawe wykłady chodziliśmy z ochotą my, ówcześni studenci psychologii. Wspominam też Danutę Gierulankę, osobę mniej sławną, niezwyklę rzetelną, o przedwojennej, solidnej formacji. Była filozofem prowadzącym zajęcia z psychologami, kimś trochę zagubionym w komunistycznej (z nazwy) rzeczywistości. Bardzo wiele zawdzięczam profesorowi Władysławowi Stróżewskiemu; to on pokazał mi wtedy, czym może być seminarium uniwersyteckie – na przykład powolną, żmudną lekturą jednego zdania Arystotelesa, zdania tak bogatego, że studiując je zapominało się o zegarku, o partii, o docentach i o porach roku.

W mojej pamięci pozostał także profesor Jan Leszczyński, małomówny, radykalnie introwertywny, zawsze okryty zielonym, lodenowym płaszczem, przemykający się ulicami śródmieścia jak cień wśród bardziej atletycznych przechodniów – ale wiedziało się o nim, że był niegdyś dobrym znajomym i korespondentem Stanisława Ignacego Witkiewicza i blask tej przyjaźni padał na drobną postać niemłodego filozofa.

To była wielka zaleta uniwersytetu: jego starość, ciągłość jego tradycji. Uniwersytety są jak drzewa – im starsze, tym piękniejsze. To właśnie, wiek i dostojność uczelni, sprawiało, że nawet w chudych latach ogrzewały nas w pewien sposób zapasy idei i emocji nagromadzone podczas minonych epok, zmagazynowane w książkach, we wspomnieniach, we wzorach szlachetnych zachowań, w twarzach patrzących na nas z dawnych portretów. I to sprawiło też, że w marcu 68 roku, kiedy partia objawiła swoje obrzydliwe antysemickie oblicze, gniew studentów, inaczej niż w Nanterre czy w Berkeley, nie kierował się wcale przeciwko uniwersytetowi, tylko przeciw fałszywemu autorytetowi wszechmocnego państwa.

Uniwersytet nie był zresztą oddzielony ognioodporną przegrodą od innych dziedzin kultury. I te chude lata, lata PRL-u, lata małego, złośliwego totalitaryzmu, lata klęsk ekonomicznych, zaciskania pasa, okres bankructwa moralnego pewnej lewicowej idei wcale nie były takie chude dla poezji i eseju, dla muzyki, dla teatru i filmu, dla malarstwa. Wręcz przeciwnie, niezwykły paradoks artyzmu, który chętnie inspiruje się przeszkodami i zakazami, i unicestwia je, a przynajmniej osłabia, swoim twórczym oddechem, sprawił, że te same lata, które były tak trudne dla wszystkich instytucji, dla gospodarki i dla ludzi, próbujących myśleć i postępować niezależnie, doprowadziły do niespotykanego właściwie rozkwitu sztuki w różnych jej domenach.

Już jako student, a nawet licealista, coś o tym wiedziałem: miałem dużo szczęścia, na poranku autorskim w moim gliwickim liceum pojawił się młody jeszcze Zbigniew Herbert, czytał swoje wiersze i fragmenty z opublikowanego wówczas Barbarzyńcy w ogrodzie i swoimi tekstami a także sposobem mówienia zachwycił mnie, młodego barbarzyńcę, który do tej pory czytał raczej T.S.Eliota i Rilkego niż polskich współczesnych autorów. Wisława Szymborska była pierwszym redaktorem poezji (w Życiu Literackim), przed jakim stanąłem, nerwowy debiutant ściskający w dłoni garść maszynopisów – tak się zaczęła nasza długoletnia znajomość i przyjaźń. A Czesław Miłosz, dobrze wtedy ukryty przed polską publicznością (tak dobrze, iż on sam uważał, że ma na całym świecie pięciu tylko czytelników)? Gdy tylko zrozumiałem, kim jest ten zakonspirowany autor, udałem się do dziekana mojego wydziału („Do ciebie zwracam się dziekanie...“) i skłamałem, powiedziałem, że przygotowuję pracę na temat kalifornijskiego poety. Nie do końca skłamałem, w przyszłości bowiem miałem napisać niejeden szkic o jego twórczości – ale tego jeszcze nie mogłem wiedzieć. Dziekan wydał mi pozwolenie, dzięki któremu mogłem czytać w Bibliotece Jagiellońskiej, w czytelni profesorskiej, książki Miłosza opatrzone wymownym znaczkiem „Res“ (czyli rezerwa). Nie wolno mi ich było wynosić z gmachu biblioteki, ale to mi nie przeszkadzało. Czytałem je bez żadnej rezerwy. Wykorzystałem tę okazję i poznałem, na razie wstępnie tylko, myśl i język wielkiego poety. („Będę się starać, mój dziekanie“). Uniwersytet pomógł mi w tym – a przydał się tu także ten niewielki, dość niewinny w gruncie rzeczy podstęp.

Nie wiem, czy już wtedy zdawałem sobie sprawę z doniosłości tego gabinetu cieni: poeci stanowili bowiem gabinet cieni w komunistycznym państwie – chociaż wcale nie chcieli przejąć władzy od grubo ciosanych dygnitarzy. Ten norwidowski kontrast między rzeczywistym układem politycznym, dysponującym, zdawałoby, nieskończoną ilością środków przymusu, a grupką neurotycznych poetów (przypominają mi się cienkie, żółte długopisy, jakimi chętnie posługiwał się Zbigniew Herbert, i jego delikatne pismo, czy równie delikatne, koronkowe pismo Wisławy Szymborskiej, zdobiące koperty, w których wysyłała do przyjaciół swoje collages) powinien był w zasadzie zniweczyć każdą nadzieję zmiany. I wtedy, w tamntych czasach, mało kto wierzył w rychłą przemianę. A jednak po latach okazało się, że siła bezsilnych w końcu wzięła górę nad potęgą silnych. Nie twierdzę wcale, że to poeci pokonali tamten system, byłoby to śmieszne. Ale jednak pomogli oni stworzyć symboliczną, intelektualną alternatywą dla ciężkiego systemu totalnej i nieudolnej władzy,

Nieraz o tym myślę, kiedy jestem w Stanach Zjednoczonych i podziwiam fakt, że ten olbrzymi i pragmatyczny kraj tak wielką uwagę przywiązuje do średniowiecznej idei liberal education, czy artes liberales, do wykształcenia humanistycznego, zorientowanego na sztuki wyzwolone, które mają w nas wyzwolić wolnego człowieka, mają nam pomóc w orientacji w świecie. Gdy jestem w Hyde Park, dzielnicy Chicago w której znajduje się University of Chicago, zawsze zwracam uwagę na wszechobecność Państwa Platona, tego sokratejskiego dialogu, w którym dyskutuje się o wszystkich najważniejszych sprawach. Nie ma chyba książki bardziej rzucającej się tu w oczy niż właśnie platoński Państwo... Widzę ją na stolikach kawiarni i na pulpitach w Regenstein Library, biblioteki Regensteina. I wciąż jest tu żywy program Great Books, Wielkich Ksiąg. Ustały, wydaje się, dziecinne walki o zmianę kanonu podstawowych lektur, i stare, wielkie księgi wciąż prowadzą dialog z bardzo młodymi ludźmi.

A dzieje się to na tym samym uniwersytecie, gdzie w podziemnym laboratorium, mieszczącym się pod stadionem futbolowym Enrico Fermi zbudował pierwszy reaktor jądrowy. Sokrates i Fermi: wiedza humanistyczna, swoboda zadawania podstawowych, naiwnych nawet pytań (bez oczekiwania, że znajdzie się na nie zadowalającą odpowiedź) a z drugiej strona nowoczesna fizyka, jakie to ciekawe połączenie. (Zostawiam na boku refleksję na temat skomplikowanych i tragicznych konsekwencji odkryć Fermiego...)

I dlatego martwi mnie tendencja, jaką obserwuję u nas, w całej bodajże Europie: tendencja do jak najszybszego kształcenia fachowców, tak żeby natychmiast po zdaniu ostatniego egzaminu, nic nie wiedząc ani o Platonie, ani o muzyce, ani o poezji, świeżo upieczeni absolwenci mogli nałożyć kominezon roboczy i zabrać się do pracy. Sprawia to, wobec słabości wykształcenia licealnego, że nowa inteligencja bywa podatna na demagogię, że brak jej punktów odniesienia, przestrzeni intelektualnej, wyobraźni. Że seriale telewizyjne mogą jej zastępować sztuki wyzwolone.

Natomiast w USA zdarza się niekiedy czytać o młodych magnatach przemysłu komputerowego, mieszkańcach Silicon Valley, którzy wieczorami, dla rozrywki, tłumaczą z greki wiersze Safony – bo odebrali w college’u solidną edukację klasyczną. Nie wszyscy zapewne, zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy, nie chcę przesadzać w roztaczaniu obrazu nadto idyllicznego...

Wychowałem się w domu w którym było sporo książek, chociaż niewiele przetrwało wielką przeprowadzkę ze Lwowa na Śląsk (tydzień jazdy pociągiem towarowym trasą, którą przyzwoity pośpieszny pokonałby w siedem godzin, a nie dni): były tam uczone rozprawy techniczne, domena mojego ojca, inżyniera i profesora, oraz ogromne ilości powieści, polskich i tłumaczonych z różnych języków. Nie brakowało też dzieł zebranych naszych dziewiętnastowiecznych wieszczów, które zdobiły, jak się wydaje, prawie wszystkie inteligenckie domy, choć niekoniecznie były w nich pilnie studiowane. Nie było natomiast w bibliotece moich rodziców tomików wierszy; owszem, można w niej było znaleźć grube tomy wierszy wybranych Gałczyńskiego czy Tuwima, tych wieszczów lat pięćdziesiątych, korzystających z selektywnej łaskawości ówczesnej polityki kulturalnej, ale nie było tam ani Ocalenia Czesława Miłosza, ani tomików Różewicza, Szymborskiej, Białoszewskiego, Herberta czy Grochowiaka, Świrszczyńskiej czy Poświatowskiej. Nie było w ogóle „tomików“, tych biednych, szczupłych książeczek, ubogich krewnych pokaźnych tomów powieści czy wspomnień, memuarów. Owe grube tomy miały bardzo praktyczne przeznaczenie: można się z nich było dowiedzieć o losach rodzin i narodów, o nocach i dniach naszych rodaków, i można też było ich użyć do podparcia chwiejącego się stołu, można było postawić na nich niepewną lampę. Cienkie tomiki niczego nie mogły podeprzeć, ani stołu ani lampy; mogły służyć tylko do jednego: w nich, a przynajmniej w niektórych spośród nich, język polski żył intensywniej niż gdzie indziej, myślał, eksperymentował, znajdował nowe formuły, nowe lądy, nowe metafory, otwierał niespodziewane perspektywy.

Kiedy jesteśmy bardzo młodzi doznajemy nieraz faustycznego pragnienia (a przecież Faust był podobno studentem krakowskiej Akademii!), żeby wiedzieć wszystko. Później miarkujemy nasze apetyty, powoli zaczynamy rozumieć, że to legendarne „wszystko“ , którego nigdy w jego majestatycznej całości nie zdołamy ująć, rezyduje bardziej w poszczególnej, cząstkowej dziedzinie niż w jakimś globalnym zachłyśnięciu się wiedzą – czy pragnieniem wiedzy. Powoli też rozumiemy, że to ograniczenie nie jest wcale zubożeniem, że, mówiąc metaforycznie, każda ze sztuk wyzwolonych może nam ofiarować dostęp do większej całości – tak jak na odległą gwiazdę możemy patrzeć przez różne teleskopy.

Dla mnie takim właśnie teleskopem stała się poezja, ta sama poezja, z którą spierał się stary Platon. I znowu – nawet tutaj, wewnątrz poezji widzianej jako dyscyplina i jako przeczucie, czym jest właściwie rzeczywistość, nie brakowało podziałów, nie brakowało też ewolucji. Na początku byłem wiernym wyznawcą Nowej Fali poetyckiej, tej krytycznej i gniewnej formacji, która zrozumiała, iż ktoś, kto urodził się w państwie fałszu i przymusu, musi zacząć od inteligentnego buntu – choćby po to, żeby mógł odzyskać zaufanie do siebie samego, do języka, którym się posługuje. I także żeby choćby w najskromniejszy sposób pomóc naszym bliźnim, współ-więźniom fałszu. Praktykowanie poezji „nowofalowej“ pozwoliło mi też poznać tak świetnych poetów jak Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki, Ewa Lipska, Julian Kornhauser czy Jerzy Kronhold; poznać i zaprzyjaźnić się z nimi – na całe życie. Ale – tak samo jak wędrowiec przemierzający łańcuch górski odkrywa coraz to nowe widoki i wierzchołki – piszący wiersze zaczyna po jakimś czasie rozumieć, że sednem poezji nie jest bunt, tylko miłość do świata i do ludzi, a jej zadaniem jest poszukiwanie blasku i nigdy nie znikający respekt wobec tajemnicy, która jest od nas silniejsza, która dyktuje nam słowa i która świeci nie jednemu tylko pokoleniu – jak gwiazda nigdy nie gasnąca.

Fot. Michał Sosna